niedziela, 30 czerwca 2013

Rozdział 10



- Czyli sądzisz, że to mogła być jej macocha? – pytam. Od kilkunastu minut dyskutujemy o sytuacji, w której brała udział moja siostra.
- Myślę, że to najlepsze wytłumaczenie. Kobieta mogła się nad nią znęcać lub ją zaniedbywać, więc Susan dokonała zemsty.
- Ale ona ma tylko 10 lat! – wciąż nie mogę uwierzyć w to co się stało.
- Nie wiem jak to wytłumaczyć, przykro mi Charlotte. Myślę, że powinnaś… -
- Napisać do rodziców – kończę za niego – tak wiem.
     Chłopak posyła mi pocieszający uśmiech.
- Scott, dziękuję, że mimo wszystko ujawniłeś mi prawdę o mojej siostrze – zwracam się do niego  - mogłeś co prawda użyć innych metod niż rozgłaszanie tego na cały Hogwart, no ale cóż… - posyłam mu pełen wyrzutu uśmiech.
- Przepraszam za tamto. Może rzeczywiście zagrałem zbyt ostro, ale musze przyznać, że jak tak stałaś z różdżką w ręce i mi groziłaś to wyglądałaś całkiem sexy – uśmiecha się w swój charakterystyczny sposób.
- Mogę to powtórzyć – rzucam w niego poduszką – tyle, że tym razem na grożeniu się nie skończy i przejdę do czynów. - śmieję się szyderczo.
     Siedzimy naprzeciwko siebie, na łóżku Scotta. On opiera się o ścianę, a ja o jedną z kolumn, która podtrzymuje ogromny, zielony rzecz jasna, baldachim. Jak dobrze, że chłopak został wybrany na prefekta, po tym jak pozbawiono tego stanowiska Malfoy’a. Dzięki temu ma teraz cały pokój tylko dla siebie. Nie powiem, że jest tu przytulnie, bo ogólnie cała siedziba Slytherinu jest taka… hmm, odrażająca. Pokój wspólny to nic innego jak wydłużony, nisko sklepiony loch mieszczący się pod jeziorem, po którego ścianach skapują krople wody. Światło sączy się z zielonkawych lamp podwieszonych pod sufitem. We wnętrzu porozstawiane są gustownie rzeźbiony kominek, zdobione krzesła i wygodne fotele oraz bogato inkrustowane stoły. Pokój Scotta jest nieco przytulniejszy, co nie oznacza, że chciałabym w nim mieszkać.
- Tylko spróbuj, a tego pożałujesz. – rzuca mi wyzwanie. Natychmiast chwytam najbliższą poduszkę i uderzam chłopaka z całej siły w twarz.
- Ostrzegałem – mówi i przewraca mnie tak, że leżę pod nim.
- Złaź ze mnie zboczeńcu! – miotam się w próbie uwolnienia.
- Czy ty coś sugerujesz? –unosi znacząco brew.
- Hmm… no nie wiem? Może chodzi mi o to, żebyś mnie puścił albo chociaż się odsunął..? – mówię litościwym tonem.
- Wiesz co jest najlepsze w dwuznacznej propozycji? – pyta, a ja unoszę brew. – To, że oznacza tylko jedno. – uśmiecha się arogancko.
- Scott, idioto!  - krzyczę.
- Tak kochanie? -
- Zejdź ze mnie!  - wrzeszczę, a Scott wreszcie mnie puszcza.
    Nagle pod drzwiami słyszę kilka tłumionych chichotów. To zapewne koledzy Scotta, którzy nas podsłuchiwali i musieli usłyszeć… o nie. Właśnie uświadamiam sobie, jak nasza kłótnia musiała wyglądać dla kogoś nie rozeznanego w sytuacji. „Kochanie”, „Zejdź ze mnie”. Wolę nie wiedzieć, jakie obrazy układają się teraz w umysłach Ślizgonów za drzwiami. Scott chyba przyjął podobny tok rozumowania jak ja, gdyż na jego twarzy pojawia się ten durnowaty, cwany uśmieszek. Chłopak zachowuje trochę większy dystans do sytuacji ode mnie. 
- Jakby to dyplomatycznie powiedzieć… - odzywa się po chwili.
- … jesteśmy w dupie – znowu dokańczam za niego.
     Teraz ludzie dopiero zaczną plotkować.
- Muszę już lecieć, zrobiło się późno. – oznajmiam nagle.
- Serio chcesz tam teraz zejść.? – pyta ostrożnie Scott.
- A mam wybór? Jak McGonagall zobaczy, że mnie nie ma, to rozpęta się piekło. -
- Odprowadzę cię do wyjścia z lochów. -
    Chętnie zgadzam się na propozycję chłopaka, bo nie mam ochoty na samodzielne starcie z grupą niewyżytych Ślizgonów.
    Gdy tylko schodzimy do PW rozlega się głośne: „uuuuuu…” z nutą podtekstu.
- Jak tam gołąbeczki? Udany wieczór? – pyta szatyn, którego średnio kojarzę.
- Wiesz Scott, ja rozumiem, że twoje zainteresowania są szerokie, ale żeby z Gryfonką? – dodaje drugi.
    Uszczypliwe uwagi bombardują nas niczym Messerschmitty Polskę podczas drugiej wojny światowej.
- Ej.! Spokojnie. – ucisza wszystkich Scott – jesteście debilami. Nic nie zaszło. -
- Jasne, jasne.. a te jęki i tekst „zejdź ze mnie” to tak mówiliście do siebie stojąc w dwóch różnych kątach pokoju i umacniając waszą więź przyjaźni.- ironizuje jedne ze Ślizgonów. Dziewczyny spoglądają na mnie podejrzliwie i analizują każdy mój ruch.
- Podobało ci się chociaż Charlotte? – pyta Malfoy – Słyszałem, że Scott ostatnio w ogóle się nie przykłada do tych spraw. -
      Posyłam w jego stronę spojrzenie z serii: dziecko idź na targ i kup sobie mózg.
- Nie przesadzaj Draco, od niego dziewczyny zawsze wychodzą zadowolone. – dodaje ten sam co wcześniej szatyn.
- Ile razy mam wam powtarzać?! – bulwersuję się – nie spaliśmy ze sobą!!! – krzyczę, z nadzieję, że w ten sposób dotrę do tych pierwotniaków.
     Naglę czuję za plecami czyjąś obecność. Wszyscy poważnieją i milkną. Odwracam się z obawą przed najgorszym. Niestety, stoi tam dokładnie ta osoba, której się spodziewałam, czyli profesor Snape.
- Panno Sanders byłbym wdzięczny, gdyby nie informowała wszystkich o swoich doświadczeniach seksualnych. Rozumiem, że dla niewyżytych Gryfonów jest to jakaś frajda, ale ja nie będę tego tolerował. Minus dziesięć punktów dla Gryffindoru za wulgarne zachowanie. – mówi nauczyciel i odchodzi, zostawiając mnie z zażenowaniem namalowanym na twarzy. Jupi je! Moja opinia w jego oczach spadła jeszcze bardziej, -50 do lansu .
- Dzięki, wielkie dzięki. – zwracam się do Ślizgonów, którzy już dawno przestali się powstrzymywać i śmieją się na całego. Nawet Scott nie próbuje ukryć rozbawienia.
- Żegnam was, niedorozwoje. – rzucam w kierunku wszystkich siedzących na kanapie -  A z tobą się jeszcze policzę. – mówię poważnie w stronę Scotta. W zasadzie pogorszyłam tylko swoją sytuację, bo gdy wychodzę z PW słyszę komentarze typu: „chyba nie jest zadowolona”, „Scott, musisz się bardziej postarać”. Ach ci zboczeńcy…
 *
     Idę korytarzem. Rozmyślam o sytuacji, która miała przed chwilą miejsce. Lepiej nie pokazywać się więcej na OPCM (obrona przed czarną magią). Snape będzie mi dogryzał przy najbliższej okazji, Ślizgoni zapewne też. Coś czuję, że jutrzejszy dzień będzie koszmarny. Całą ta sytuacja na historii magii, a teraz nagle siedzimy sobie ze Scott’em w jednym pokoju i znajdujemy się w dwuznacznej sytuacji. Oj będzie jutro wrzało od hot ploteczek rozsyłanych przez dziewczyny pokroju: „jestem zajebistą tap madle i jak odbijesz mi Scotta to rozszarpię cię moimi plastic fantastic tipsami”
     Z rozmyślań wyrywa mnie nagle dziwny zapach unoszący się w powietrzu. Szybko go identyfikuję. To woń spalenizny. Dostrzegam, że w korytarzu po prawej stronie unosi się dym. Normalnie pomyślałabym, że to wygłupy jakiś uczniów, jednak zważając na to, że jest 22 i idę rzadko uczęszczaną drogą, odrzucam tę hipotezę. Postanawiam pójść i zlokalizować źródło dymu.
     Chcąc uniknąć konsekwencji jaki przyniesie oddychanie zanieczyszczonym w ten sposób powietrzem rzucam zaklęcie Bąblogłowego,  a wokół mojej twarzy roztacza się bańka z tlenem. Tak zabezpieczona ruszam dalej.
     Mimo ograniczonej widoczności docieram szybko do źródła dymu. Temperatura wokół mnie wyraźnie wzrosła, a na moim czole pojawiają się pierwsze kropelki potu. Pośród kłębów dymu dostrzegam uchylone drzwi do SS, a za nimi… ogień. Zaraz, przecież tam jest Hermiona!
     Ruszam biegiem w stronę pomieszczenia, wpadam do środka i rozglądam się nerwowo. Dostrzegam jedyne zajęte łóżko, całe w płomieniach. Sięgam szybko po różdżkę i gaszę mebel. Dostrzegam na nim ciało Hermiony… a raczej to co z niego zostało. Zwęglone fragmenty skóry, spalone włosy, zmasakrowana twarz. Dziewczyna w niczym nie przypomina tej radosnej i aktywnej Hermiony.
     Nie wierzę własnym oczom. Opadam na kolana i głośno szlocham. Po raz kolejny okazuję słabość, nie udaję. Tak, jestem sobą. Nie wierzę, że tracę tak wiele w tak krótkim czasie, to co się dzieje jest okropne. Całą opływam potem, jest mi cholernie gorąco, dokoła szaleje ogień. Nie obchodzi mnie to. Widzę bezwładne, spalone zwłoki Hermiony i choć nie byłyśmy bardzo blisko, jest mi jej żal.
    Słyszę kroki za sobą. Coraz szybsze i coraz głośniejsze. Pewnie nauczyciele spostrzegli pożar.
- Wyszłam tylko na chwilkę! – rozpoznaję zrozpaczony i roztrzęsiony głos pani Pomfrey
- Spokojnie. Niech pani tu zostanie. – tym razem odzywa się dyrektor Dumbledore.
    Nagle wszystko zaczyna wirować, mam mroczki przed oczami. Dopiero teraz dostrzegam, że bańka dostarczająca mi świeżego tlenu zniknęła. No tak, przestałam się koncentrować na zaklęciu, więc przestało działać. Próbuję rzucić je na nowo, jednak ręka drga mi niekontrolowanie. Chcę złapać oddech, ale dławię się dymem. Czuję w gardle pieczenie i smak sadzi. Mało co nie tracę przytomności, jednak ktoś w porę chwyta mnie w talii i wyciąga z pomieszczenia.
     Powietrze wciąż jest gęste i zanieczyszczone, ale dużo łatwiej mi się oddycha. Dostrzegam, że wyciągnął mnie profesor Slughorn, a natychmiast po tym pobiegł pomóc w gaszeniu ognia.
     Siedzę i patrzę beznamiętnie w płonący pokój. Włosy, jak i skórę mam mokre od potu, ubranie lepi mi się do ciała. Wszędzie czuć zapach spalenizny. Zastanawiam się co lub kto było przyczyną pożaru. Ogień nie wzniecił się sam z siebie. Tylko kto byłby w stanie zrobić coś tak okropnego? Na początku na myśl przychodzi mi Malfoy, jednak szybko odrzucam tę wizję. Nie jest głupi i wie, że pierwsze podejrzenia padłyby na niego.
     Pomyśl Charlotte, kto jeszcze mógł mieć w śmierci Hermiony jakiś cel? Przecież uczyła się dobrze, nie zawadzała nikomu… No jasne! Nikomu poza fanatykami czystej krwi. Przecież dziewczyna była szlamą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

- Proszę o szczere komentarze, bo to one motywują mnie najbardziej :)
- Linki do swoich blogów zostawiajcie w zakładce SPAM :] (będzie mi łatwiej je ogarnąć)

Zapraszam na blogi mojej kolezanki :)

Obserwatorzy